Nowa książka dr Grzegorza Radłowskiego już w sprzedaży! „Ekonomia racjonalnych zachowań”
Zawód: trener – rozmowa z Dariuszem Gimzińskim
W styczniu 2024 ruszy Szkoła trenerów i trenerek biznesu House of Skills. Przedstawiamy rozmowę z jednym z naszych filarów trenerskich Dariuszem Gimzińskim, który w tym roku obchodzi 20-lecie swej pracy w naszej firmie. Dowiecie się, jak i kiedy zaczęła się przygoda Darka z tym zawodem, dlaczego uznał, że jest on dla niego. Przeczytacie również, jakie swoje potrzeby realizował kiedyś będąc trenerem-szkoleniowcem, a jakie daje mu ta rola teraz. Adeptom tego zawodu zapewne przyda się jako przekaz od bardzo doświadczonego kolegi, czym kierować się pod względem etycznym i dlaczego praca wymaga sztuki patrzenia w zasięgu 360 stopni. Poznacie też kilka ciekawostek z życia trenera Darka. Zapraszamy do lektury.
Łada Drozda (dalej ŁD): Darku, w tym roku minęło 20 lat od kiedy pracujesz w House of Skills. Czy to jest jednocześnie rocznica Twojej pracy w zawodzie trenera, szkoleniowca, czy pracujesz dłużej?
Dariusz Gimziński (dalej DG): Zanim odpowiem na to pytanie, to muszę się podzielić taką refleksją, że stanąwszy przed Wami na scenie, gdy odbierałem nagrodę miałem takie poczucie, że dobrze, że to jest nagroda 20 lecia, a nie nagroda za całokształt. Jak smutno się musi czuć nagrodzony np. Oskarem, który pewnie myśli, że nie ma już nic przed sobą.
Ja mam więcej niż 20 lat za sobą i mam nadzieję, że sporo jeszcze przede mną. Zacząłem prowadzić szkolenia w 1994 roku. A etat w firmie szkoleniowej, otrzymałem we wrześniu 1996 roku. Wcześniej już pracowałem w niej, ale na dosyć luźnych zasadach, aczkolwiek miałem już firmowy telefon komórkowy.
Dlaczego tak dobrze pamiętam? Bo wtedy obroniłem pracę magisterską. Pochwalę się – z wyróżnieniem. Wyszedłem z Uniwersytetu i chciałem ochłonąć. Jak dziś pamiętam, stałem na Placu Powstańców Warszawy i właśnie z tego firmowego telefonu dzwoniłem do prezesa firmy, z którą współpracowałem. Powiedziałem mu: słuchaj, mogę już przejść na etat i on odpowiedział: to zapraszam.
ŁD: Piękna historia. A jaki wydział skończyłeś?
DG: Instytut Stosowanych Nauk Społecznych. I to było jedno ze źródeł decyzji o wyborze tego zawodu. Tam były bardzo ciekawe, jak na tamte czasy, treningi negocjacyjne, prowadzone przez wykładowców, którzy pracowali na uczelni, ale już mieli zlecenia komercyjne. Założyli firmę i jak zobaczyłem, jakie to jest fajne, chciałem, żeby oni mnie zaprosili na swój pokład, co nie było proste. Byłem zabierany na treningi negocjacyjne, jako „kot” ( co-trainer; trener współpracujący).
Moja mama twierdziła, że moje pierwsze zlecenie było w przedszkolu. Jak będąc starszakiem opowiadałem bajkę maluchom i podobno one były zasłuchane.
ŁD: Gdybyś miał powiedzieć o takim swoim wewnętrznym upodobaniu, preferencjach, chęciach, tym co lubisz, związanych z tym, żeby wykonywać ten zawód, to w twoim wypadku co to było?
DG: To ewoluowało. Kiedyś to chyba była potrzeba skupiania na sobie uwagi. Było mi fajnie, że ludzie mnie słuchają. Trochę tak jak aktor mówi, czaruje publiczność. Jak moduluje głos albo buduje jakąś narrację i audytorium czeka na puentę. Wtedy jeszcze nie rozumiałem wielu rzeczy, więc to mnie bawiło. Potem, w miarę w miarę jak dojrzewałem, dosyć szybko odkryłem, że ta praca wiąże się z moją potrzebą poznawania nowych ludzi, nowych miejsc, nowych sytuacji, potem nowych firm itd. Ale też wiązała się z potrzebą przemieszczania się, fizycznego. Ja bardzo lubię jeździć samochodem, to mnie odpręża. A przy okazji widzę mnóstwo nowych rzeczy. Bez tego zawodu nie miałbym takiego pretekstu, żeby jednego dnia być w Kudowie, trzy dni potem w Gdańsku, a w następnym tygodniu pracować we Wrocławiu. I niespecjalnie mnie to męczyło kiedyś. Natomiast teraz myślę, że ten zawód spotyka się z moją potrzebą autonomii, swobody decydowania o sobie, o swoim czasie, o tym z czego chcę szkolić albo dla kogo nie chciałbym pracować itd.
Miałem też taki moment, gdy pracowałem w banku, w tym słynnym błękitnym wieżowcu przy Placu Bankowym, kiedyś jeszcze Dzierżyńskiego. Pamiętam moje miejsce w pokoiku, wypisz wymaluj jak z filmu „Pracująca dziewczyna”. W ostatniej scenie, ona siedzi przy biurku, a kamera się oddala i oddala. To ja się tak oddaliłem, spojrzałem z perspektywy na tamtą pracę i jednak zawód, który wykonuję jest bardziej dla mnie.
ŁD: W tym, co mówisz, odnajduję podobieństwo do siebie. Bardzo chciałam być aktorką, nie zostałam nią, ale zawsze chciałam mówić do ludzi ważne rzeczy, chciałam być przekonująca i żeby ludzie po prostu mieli poczucie wartości ze spotkania ze mną. W zawodzie trenera, jeśli się go dobrze wykonuje, to jest możliwe.
DG: Tak, ale też trochę ryzykowne. Jak dojrzałem zrozumiałem, jaka jest różnica między byciem aktorem a byciem trenerem w biznesie. Aktor ma zakontraktowane przedstawienie i ludzie wiedzą, idąc do teatru, że to jest jednak jakiś rodzaj ułudy, fikcji i jest margines nie brania na poważnie. Natomiast w naszym zawodzie ta rzeczywistość z odgrywaniem może się niebezpiecznie pomieszać i możemy mieć na ludzi wpływ niezamierzony. Ludzie mogą pomylić opowieść z prawdą i zbudować na tej kanwie ryzykowne wnioski. Tutaj jest jednak duża odpowiedzialność za słowo.
ŁD: Natomiast to, co łączy w moim odbiorze jakoś oba fachy to potrzeby wywierania wpływu na ludzi. Zresztą pewnie można więcej tych analogii zobaczyć.
DG: To bezwzględnie. Pamiętam taką uczestniczkę szkolenia, podeszła do mnie po szkoleniu i mówi: wiesz co zrozumiałam? Wracam do swojej poprzedniej firmy, bo tam są inni liderzy. Łoł! Widzieliśmy się raptem dwa dni i taki wniosek!. Fajnie, że ona się zdecydowała i była przekonana, że to jest dobra decyzja.
ŁD: Ja, podobnie jak ty, na początku swojej kariery, bardzo poszukiwałam akceptacji wśród ludzi. Ty też o tym wspomniałeś.
DG: W moim przypadku zbiegły się dwie rzeczy. Pierwsza to że, jak stoisz na tej „scenie”, to chcesz, żeby się ludziom podobało. Ale druga to kształtowanie się kultury tego zawodu. W latach 90-tych ona dopiero się zaczynała w Polsce. Mówiono mi: pamiętaj, że to musi być pozytywne doświadczenie dla uczestnika. Ja za bardzo szukałem tej akceptacji i mówiłem uczestnikom wciąż, że jest dobrze i pracuję z tak fajną grupą. Aż kiedyś ktoś na sali mi powiedział: Darek wszystko fajnie, tylko za bardzo słodzisz. Wtedy wahadło mi się wychyliło w drugą stronę i w następnej grupie ludzie ode mnie nie usłyszeli żadnego dobrego słowa. A trzeba dodać jeszcze mój specyficzny wyraz twarzy, szczególnie oczu, które są ciągle przymknięte (tak fizjologicznie), wyglądam jakbym był zły albo coś mi się nie podobało, arogancki. No i trzeba ten złoty środek znaleźć.
ŁD: Było dla mnie zaskakujące dowiedzieć się, że zaczynałeś od szkoleń negocjacyjnych. Bo teraz Ci się przecież nie zdarza mieć do czynienia z tematami negocjacyjnym. Chyba, że się mylę.
DG: Pamiętasz, kiedyś, jak przychodziło zlecenie, to człowiek to realizował. Prowadziłem całą paletę tematów, to co było trzeba. A że jak mawiam, do niektórych tematów wystarczy mieć niezłe umiejętności transferowe, czyli te uniwersalne, to udawało mi się te szkolenia poprowadzić. Po latach nasza obecna firma, stała się na tyle duża, że można było zacząć się specjalizować. Kierunek przywództwa i zarządzania był i jest mi się mocno bliski. Mam silne przekonanie, że sporo mogę ludziom przekazać w tym obszarze. Pojawiła się w dodatku koncepcja Blancharda, którą bez fałszywej skromności, mam dobrze wyeksplorowaną i mogę rozmawiać o niej na różnych poziomach, z różnymi grupami.
Mógłbym poprowadzić szkolenie z negocjacji. Potrzebowałbym pewnie tydzień na odświeżenie sobie tego, ale nie widzę celowości takiego działania, są inni trenerzy, lepsi w tym zakresie.
ŁD: A pamiętasz jakąś sytuację z Twojego życia zawodowego szkoleniowo – trenerskiego, którą byś określił mianem najdziwniejsza?
DG: Najbardziej zapamiętałem trudne chyba, a nie dziwne. Pierwszą trudną grupę miałem na samym początku kariery. To była firma z branży finansowej, która zarabiała bardzo duże pieniądze i tam panowała ścisła hierarchia, jak w oddziale najemników. Siedzieliśmy przy stole, równolegle 17 osób. U szczytu siedział właściciel i po bokach jego podwładni, od najstarszych do najmłodszych. My z koleżanką na samym końcu. Mówił tylko właściciel a dwójka jego przybocznych kiwała głowami, reszta milczała. Doprowadzili do tego, że ta moja koleżanka, doświadczona już wtedy trenerka, miała fizyczny atak paniki. Żeby ratować sytuację przycisnąłem ją do ściany. Pamiętam jak dzisiaj, trzymam ją opartą o ścianę i ona się uspakaja powoli.
Ten szef w trakcie szkolenia powiedział, że zna wszystkie techniki sprzedaży i najbardziej lubi taką dobry-zły policjant i w pracy on jest ten dobry a jego wspólnik – zły. No więc tego drugiego wolałem sobie nie wyobrażać. Byłem w takim stuporze po zakończeniu zajęć, że nie pamiętam drogi powrotnej autem. Ocknąłem się w Warszawie. Jeżeli tamto przetrwałem to teraz musiałoby mnie spotkać coś naprawdę bardzo mocnego, żebym był poruszony.
Przypomniało mi się też jak prowadziłem szkolenie i było zaćmienie słońca, takie większe, które zdarza się raz na 200 lat. Nie byłem w stanie utrzymać uczestników w sali. Prowadziłem też inne szkolenie gdy Małysz startował na olimpiadzie, nie byłem w stanie utrzymać uczestników na sali. Innym razem znów piłkarze grali. Też nie byłem w stanie utrzymać uczestników na sali.
ŁD: Czego ten zawód stale od Ciebie wymaga?
DG: Pokory. Pomimo tylu lat, spotykając wciąż nowych ludzi uczę się od nich. Ludzie mają świetne rozwiązania, świetne pomysły. Przeczytałem dużo książek, a podpowiedzi, które słyszę czasami od uczestników szkolenia w żadnej z nich nie były napisane. Pokora dotyczy też tego, że ludzie mają nieprawdopodobne zainteresowania i hobby. Słucham ich na przerwach, czasem z otwartą nieomalże buzią. Mam parę numerów telefonicznych do takich wybranych, ciekawych ludzi.
ŁD: Czego jako trener, szkoleniowiec nigdy byś nie zrobił na sali szkoleniowej, ale pewnie i poza nią?
DG: To mi się wiąże z wartościami szkoleniowymi, zawodowymi. Nigdy bym nie zawarł kontraktu wiedząc, że kogoś oszukam. A miałem takie propozycje podwójnej agendy, gdy szkolenie miało być pretekstem do czegoś innego.
ŁD: Na przykład do czego?
DG: Do oceny ludzi i na jej kanwie wskazania, kto się nie nadaje do pełnionej roli, do tej firmy. W ogóle nie wchodziłem w takie sytuacje.
Na pewno nie okazałbym braku szacunku. Spotykam różnych ludzi na sali. Darek prywatnie może myśleć o nich różne rzeczy. Ale Darek w roli trenera zamyka to myślenie i stara się zrobić uczciwie to, po co przyszedł.
Nie zgodziłbym się też na realizację jakiegoś projektu, programu, w którym absolutnie nie widziałbym sensu. Często na obecnym etapie kariery zdarza mi się mówić klientom, że to nie będą dobrze zainwestowane pieniądze.
ŁD: Możesz wymienić takie przykłady i w jakim momencie dostrzegasz, że to nie ma sensu?
DG: Na ogół udaje mi się wyłapać to jeszcze przed szkoleniem. Natomiast jeżeli zdarza się taka sytuacja, że okazuje się to już w trakcie zajęć, no to staram się tak modyfikować program, żeby miał sens dla grupy. To nie jest łatwe, żeby z jednej strony nie odbiec zbyt daleko od oczekiwań zleceniodawcy, ale z drugiej strony, żeby ci ludzie, którzy inwestują swój czas, dostali coś sensownego. Na szczęście teraz jest mniej takich przypadków.
ŁD: Praca trenera wcale nie zaczyna się na sali szkoleniowej.
DG: Zdecydowanie, zaczyna się wcześniej.
Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało jakoś buńczucznie, ale uważam, że naprawdę dobry albo bardzo dobry trener musi mieć jakąś iskrę bożą. Można być niezłym rzemieślnikiem w tym fachu, ale ci z górnej półki to tacy, których dar do tego fachu zaczynał się gdzieś od starszaków w przedszkolu. W tym zawodzie jest dość silna ekspozycja społeczna i ludzie widzą, czy to lubisz robić, czy nie, czy tym żyjesz. To dla mnie fundament.
A tak operacyjnie praca trenera rzeczywiście zaczyna się już w fazie rozmów z klientem, rozumienia branży, przygotowywania programu, swojego własnego warsztatu, panowania nad salą szkoleniową, o której wspominaliśmy, tym, co dzieje się podczas przerw. Pamiętam, jak kiedyś zostałem uprzedzony, że na sali będę miał człowieka, który najpewniej będzie gotowy mnie rozszarpać, tak się zachowuje. On miał taką rolę w firmie, zostawił go w niej były właściciel, który sprzedał tę spółkę dużemu koncernowi, ale zostawił swojego człowieka, żeby pilnował tego, co tam się dzieje. I ten mężczyzna był postrzegany w firmie jako kanclerz namiestnika. Wszyscy się go bali. Byłem na niego przygotowany, a zetknęliśmy się tylko raz, zanim zaczęło się szkolenie. Ja stałem przy bufecie, rozmawiając z uczestnikami, on podszedł do mnie, spojrzał i mówi: ale tu nie ma ciastek. I wszyscy zamarli. Ja mówię: no, nie ma. Na co on odpowiedział: no to ja zaraz sprawię, żeby się pojawiły. Ludzie podchodzili do mnie po szkoleniu i komentowali: nie wiem, co zrobiłeś z tym człowiekiem.
Chodziło tylko o te ciastka. On mnie sprawdzał, czy ja się przestraszę.
Więc to nie tylko jest praca na sali, ale wszystkie rzeczy dookoła. Zresztą „skopać szkolenie” można też już po jego zakończeniu. Widziałem trenerów, którzy się uśmiechają do grupy, walczą o to oceny końcowe i są mili do czasu gdy grupa wychodzi. No i zdarzali się pechowcy, którzy nie wiedzieli, że nie zarejestrowali, że ktoś z uczestników wracał na salę po coś i widział, że trener zachowywał się inaczej. To też jest coś, czego bym nie zrobił.
ŁD: Czy zdarzyło Ci się wzruszyć na sali szkoleniowej, gdy prowadziłeś szkolenie?
DG: Wiesz co, raczej pamiętam sytuacje, w których byłem strasznie rozbawiony. Ale wzruszenia, tak były. Ludzie płakali na szkoleniach, opowiadali o swoich trudnych sytuacjach, ale wtedy starałem się zachowywać jak kapitan okrętu. Wiesz, dookoła ludzie płaczą i się wzruszają, a ty jednak musisz nawigować całym tym procesem, zaopiekować się tymi płaczącym, ale też nie rozbić statku o najbliższą rafę. Więc to nie jest sytuacja, w której ja usiądę i będę z nimi płakał. Staram się kontrolować emocje.
ŁD: Jesteś długo trenerem szkoleniowcem, obserwujesz siłą rzeczy przemiany społeczne, te na polskim rynku pracy i masz setki ich przykładów na salach szkoleniowych. Czym się różni fach trenera z początków Twojej kariery od tego, jak wygląda to dziś?
DG: To, co było dla mnie sensem, jest nim dla mnie niezmiennie. To jest wspieranie ludzi, budowanie społeczeństwa obywatelskiego, wspieranie transformacji. Zrobię dygresję. Wczoraj mój syn miał zadaną pracę domową do szkoły, która polegała na tym, że miał zapytać członków rodziny, co oni pamiętają ze stanu wojennego i z karnawału Solidarności. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to, że pamiętam dzień, w którym został wprowadzony stan wojenny, strasznie poważną i smutną minę mojego taty, i strach, który wtedy zapanował w ogóle dookoła nas. Nadawanie sensu społeczeństwu obywatelskiemu było dla mnie formą pomocy ludziom, z którym pracuję. W przechodzeniu z tamtych mrocznych czasów do nowych. My przeszliśmy jako naród olbrzymią transformację od ponurych min do uśmiechniętych, od zawistnych do otwartych, od podkładających obcym nogę do podających rękę i tak dalej. Oczywiście trochę generalizuję, ale kierunek jest taki. No i mam nadzieję, że mam w tym swoją cegiełkę.
ŁD: I na tym tle w czym widzisz różnicę między tym, jak myślałeś, jakim byłeś trenerem wtedy, te dwadzieścia ileś lat temu, a teraz? Poza tym, że oczywiście przybyło Ci dojrzałości, wiedzy. Masz dorastającego syna, rodzinę itd.
DG: Odpowiedź może Cię trochę zaskoczyć, bo niespecjalnie się zmieniłem jako trener. Chyba trochę wyprzedzałem czas, w którym zaczynałem pracować w środowisku, w którym dorastałem, obracałem się. Ono było takie jak i teraz chciałbym, żeby to wyglądało. Teraz następuje moja transformacja dlatego, że uczę się młodych, uczę się z życzliwością i uczę się jak do nich docierać. To jest dla mnie duża zmiana, bo do tej pory pracowałem z ludźmi bliższymi mi wiekiem a teraz się okazuje, że jak rzucam jakimś żartem, który zawsze dotąd wchodził, wszyscy go łapali w lot, a teraz sala milczy.
Teraz coraz częściej na zajęciach jest budowanie pomostu między tym moim pokoleniem a tym następnym. Jak słusznie zauważyłaś, poligon mam we własnym domu, ale to mam akurat bardzo fajnie poukładane i chciałbym, żeby dużo osób miało podobnie.
Potrafię, mówiąc językiem trenerskim rozkładać to pospolite myślenie, że ci młodzi są roszczeniowi, podając różne argumenty i nagle ci starsi cichną. Trzeba się uczyć tych młodych i nie ma wyjścia jak chce się dalej na tym rynku istnieć i dobrze pracować. Jedna z moich przyjaciółek Amerykanka, fajna pani ze starszego pokolenia przy jakiejś kolacji z młodszymi osobami została mało elegancko zapytana, czy ona się dobrze czuje w tym towarzystwie? A ona mówi: no tak, bo mi dajecie energię. Co mam z tymi starymi siedzieć i o czym rozmawiać? O lekach, o zdrowiu? No i to jest fantastyczne.
Natomiast my też zmieniamy się jako społeczeństwo. Pamiętasz te czasy, kiedy kolacja na szkoleniu to były małe chrzciny z sałatką jarzynową i czystą wódką? Teraz ludzie po szkoleniu biegają, pływają, ewentualnie wypiją lampkę wina. A jak się zdarzy od wielkiego dzwonu jakiś większy alkohol, to narzekają następnego dnia, że mają mnóstwo pracy i po co to było.
ŁD: Jakie są 3 kluczowe kompetencje, których chcesz uczyć uczestników naszej Szkoły trenerów?
DG: Pierwsza nie jest kompetencją, to są rzeczy, na które się godzisz lub nie. Twoja etyka. To się firmuje swoją twarzą. Jeżeli serio myślisz o tym zawodzie, zwłaszcza w dłuższej perspektywie, to to się pilnuj. Druga rzecz też jest chyba szersza niż kompetencja. To, że praca trenera nie ogranicza się do sali szkoleniowej. To są wszelkie kompetencje wokół i na to będę zwracał uwagę uczestnikom naszej Szkoły. No i trzecia rzecz to jest funkcjonowanie trenera na sali. Tu jest mnóstwo elementów i najchętniej je pokażę uczestnikom. Ja należę do tych, którzy mówią wprost, dzielę się swoją opinią, nawet jeżeli ona jest wbrew opinii powszechnie panującej na sali. Tak mi kiedyś podpowiedział pewien prezes firmy farmaceutycznej. On zawsze zadawał pytania mi pierwszemu. Chciał mnie rozwijać. To było urocze. Na początku na jego pytanie odpowiedziałem: panie prezesie, to zależy. Usłyszał to i odrzekł: panie Dariuszu, dam panu dobrą radę na zawsze, niech pan nie mówi „to zależy”, bo jest pan tutaj po to, żeby kryć moją dupę, a nie swoją. I to sobie zapamiętałem.
ŁD: Bardzo Ci dziękuję za rozmowę.
DG: Dziękuję.